Ekscentryczny duch powrócił! Beetlejuice czekał aż 36 lat na ponowną szansę ożenku. A czy my, widzowie, po ponad trzech dekadach dostaliśmy słodkiego cukierka, czy przykrego psikusa? O zgniłej dyni, zmarnowanych szansach i dawce wisielczego humoru do poczytania w niniejszej recenzji!
Po pięciu latach absencji Tim Burton wrócił z własnym filmem pełnometrażowym. A czy to był wielki powrót? Część fanów powie, że już serialem Wednesday pokazał swoją dawną formę; ale powiedzmy sobie szczerze, że produkcja Netfliksa to “tylko” kolejna wariacja komiksów Charlesa Addamsa, a ci bardziej wyposzczeni (i przy tym wymagający tudzież wybredni) wielbiciele króla czarnych komedii czekali na coś spektakularnego. Czy kontynuacja kultowego Soku z Żuka była potrzebna, to się jeszcze okaże, ale już teraz mogę zaznaczyć, że na szczęście sequel nie podążą utartymi schematami w scenariuszu i na siłę nie próbuje kopiować fabuły oryginału. Gdy teraz – w roku 2024 – jeden z członków rodziny Deetzów odchodzi z tego świata, dorosła już Lydia (w tej roli ponownie Winona Ryder) powraca z nastoletnią córką (Jenna Ortega) do dawnego domu w Winter River, by zająć się pogrzebem i pamiątkami po bliskiej osobie. Przybycie Lydii wykorzystuje złośliwym duch Beetlejuice (Michael Keaton), który nie tylko chce się zemścić na Deetzach, ale i uciec przed żądną krwi i duszy eksżoną imieniem Delores (Monicca Belucci).
Tak, scenariusz w ogólnej perspektywie jest naprawdę przemyślany i spójny, a do tego generalnie nie burzy poczucia sensowności i ciągłości akcji oraz percepcji, uwagi widza. Oczywiście nowa formuła bieżącej opowieści nie kłóci się z oryginałem – tak pod kątem kanonu historii i założeń fikcyjnego świata, jak i stylistyki wizualnej, dźwiękowej etc. Przy czym w jednej kwestii faktycznie mamy do czynienia z niemal wierną kopią z oryginalnego filmu – córka Lydii bowiem przypomina matkę z młodości. Postać Ortegi co prawda nie jest wścibską gotką, ale jej śmiertelne spojrzenie, postawa buntownicza oraz ból egzystencjonalny* jak najbardziej przywołują skojarzenia z nastolatką, którą mogliśmy widzieć w kinach roku 1988. Bynajmniej nie jest to zarzut – raz, że tylko Astrid wdała się w matkę, a dwa, jest to wszystko wytłumaczone fabularnie. A wierzcie mi, nieraz będziecie zaskoczeni genezą pewnych zjawisk, historiami stojącymi za czyjąś motywacją i postawą, jak i nieoczywistym zwrotem akcji. Plot twisty oraz stopniowe odkrywanie większości kart to akurat pozytywne wyróżniki recenzowanego dziś filmu.
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!