Druga część przygód Axela Foleya okazała się jeszcze większym sukcesem kasowym niż debiutancka odsłona, rewolucjonizując przy tym pewne założenia oryginału.
Już pierwsze sekundy filmu zdradzają, że dosypano sporo baksów do budżetu i podkręcono wszystkie możliwe aspekty drugiego Gliniarza. O ile część pierwszą można porównać do Shafta z lat 70. czy 48 Godzin (i w których – tych drugich – swoją drogą, również wystąpił Murphy), o tyle sequelowi bliżej do późniejszych Bad Boys. Nie powinno to dziwić – w końcu na fotelu reżysera Martina Bresta z jedynki zastąpił Tony Scott. I choć brat Ridleya to nie jest Michael Bay, to jednak też preferuje preferował żywsze prowadzenie historii. I faktycznie: Gliniarz z Beverly Hills II, w przeciwieństwie do powoli się rozkręcającego, a zarazem poważniejszego poprzednika, stawia na szybszą akcję, efektowniejsze strzelaniny, głośniejsze i żywsze dyskusje oraz pikantniejsze dialogi i zaczepki.
I taka zmiana – przynajmniej początkowo – naprawdę cieszy. Bo raz, humor odtąd jest skondensowany, dzięki czemu łatwiej i przyjemniej można się delektować żartami; a dwa, formuła solidnego kina akcji powinna przypaść do gustu współczesnej, zwłaszcza młodszej widowni – śmiem nawet twierdzić, że w tym aspekcie film Tony’ego Scotta w ogóle się nie zestarzał, godnie dorównując niektórym współczesnym blockbusterom, a pewne absurdy zawarte w tym filmie jeszcze tylko bardziej dodają atrakcyjności i kolorytu do całości obrazu.
Jednak po niedawnym rewatchu obrazu Scotta muszę stwierdzić, że te blisko dwadzieścia lat temu chyba za bardzo idealizowałem ten film. Przyznam, że teraz nie wszystkie dowcipy już mnie śmieszyły – Murphy momentami dosłownie pajacuje: wydziera się, nawija bez przerwy, nakręca jak zdarta płyta i wyolbrzymia z mimiką. Nie wiem, czy to miało służyć za samokrytykę – wiecie, coś w rodzaju autoironii – ale momentami mnie to męczyło. Co więcej – jak już wspominałem – humor nabrał większej charyzmy i pikanterii, ocierając się miejscami o wulgarność i sprośność. Żadna granica nie została tu [moim zdaniem] przekroczona – nie czyniąc z recenzowanego filmu produkcji z kategorii 17 czy 18+ (i całe szczęście!). Ale, przykładowo, dociekliwość Foleya w sprawie przyrodzenia żółwia, która w gimnazjum mnie bawiła, tak teraz wywołała bardziej niż lekkie zażenowanie, a przynajmniej politowanie. Nie wiem, czy to ja się starzeję, czy scenariusz. A może jedno i drugie?
Oprócz humoru i akcji, recenzowane dziś dzieło zmieniło się także w szeroko rozumianej warstwie narracyjnej. Pamiętacie, jak poprzednim razem miejscowi policjanci z południowej Kalifornii – Rosewood (Judge Reinhold) oraz Taggart (John Ashton) – mieli śledzić Foleya i w miarę możliwości utrudniać mu jego prywatne śledztwo? W sequelu również oni występują, podobnie zresztą jak ich przełożony, Bogomil (Ronny Cox) – i wszyscy ci trzej robią teraz za dobrych kumpli, wręcz przyjaciół Foleya! I choć nie jest to żadna rewolucja względem oryginału (już pod koniec części pierwszej zmienili oni nastawienie wobec głównego bohatera), tak jednak należy docenić, że scenarzyści nie przekopiowali [jeden do jednego] scenariusza, stawiając w odsłonie z roku 1987 na trochę inne motywy fabularne, a przede wszystkim na zgoła odmiennych antagonistów.
Gdybym pisał tę recenzję z co najmniej piętnaście lat temu, zapewne wystawiłbym temu bardzo wysoką notę, znacznie przebijającą werdykt odnośnie oryginału. A teraz, w roku 2024, będąc świeżo po maratonie trylogii? Nadal podtrzymuję, że Gliniarz z Beverly Hills II wypada lepiej niż debiutancka odsłona, jest to jednak przewaga niewielka. Moim zdaniem twórcy sequela momentami przeholowali, zwłaszcza przy niektórych żartach, na siłę próbując być cool. Nie do końca leży mi też “agresywność” Eddiego Murphy’ego w wybranych scenach, jak również wątek rannego Bogomila, który w pewnym momencie zanika na dobre. Nie skreślałbym jednak całego filmu. Uważam, że mogą się na nim się dobrze bawić zarówno zagorzali fani oryginału (wszakże dużo tu odniesień do części pierwszej), jak też wielbiciele bardziej współczesnego kina akcji (nieskrępowany humor oraz pierdyliard rzeczy, niczym u Bad Boys). I ja ostatecznie też się bawiłem całkiem dobrze.
OCENA: 7.5
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!