Christopher McQuarrie kontynuuje swą passę; ale czy dobrą? Reżyser musi dokonać rachunku sumienia, gdyż seans Dead Reckoning – choć należał do całkiem przyjemnych – nastręczył mi jednocześnie pewnych problemów.

Burza nadchodzi, zapowiada jeden z bohaterów. Ale ciemne chmury z błyskawicami to coś więcej niż piorunująco widowiskowe zjawisko pogodowe, lecz zła wróżba: to alegoryczna przypowieść o sztormie, który zaleje i wyziębi serca głównych bohaterów, oraz o potopie mającym pochłonąć wiele istnień ludzkich.

Gruba akcja w postaci Hunta „przyklejonego” do startującego samolotu oraz czołówka zmontowana w iście starodawnym, serialowym stylu to elementy, które pachną kultowym oryginałem ukazanym 20 lat wcześniej. Tylko… czy to nie zwiastuje przypadkiem podania odgrzewanego kotleta?

To teraz Hunt naprawdę się doigrał: siedzi w moskiewskim więzieniu, oskarżony przez Federację Rosyjską o nielegalne interesy i działanie na szkodę wschodniego państwa. Danie się złapać obcym służbom porządkowym było jednak celową, skrupulatnie zaplanowaną akcją odbicia z ruskiej celi informatora, podwójnego agenta. Spektakularną akcją, dodajmy.

Do Toma Cruise’a dołączają John Woo i Hans Zimmer, zastępując De Palmę oraz Elfmana. Zmiana nazwisk, owszem, potrafi dać powiew świeżości — szkoda tylko, że przewietrzenie, zamiast przynieść ulgę, skutkuje podmuchem gorącego wiatru oraz rozprowadza duszne i stęchnięte powietrze.

EPICKI — MONUMENTALNY — OKAZAŁY. Takimi słowami określali krytycy najnowszy film Brady’ego Corbeta. Nie mogę się nie zgodzić, bo to naprawdę imponujące dzieło; acz muszę przyznać, że bliższe oględziny nawet najpiękniejszego pomnika i najokazalszego budynku potrafią odsłonić krzywiznę struktury, chropowatość powierzchni i nierówność podłoża. I o tym porozmawiamy w niniejszej recenzji.

Robert Zemeckis ponownie wziął się za „ckliwą” historię – tym razem, zamiast adaptacji klasycznej bajki dla dzieci czy poważnej historii mężczyzny w potrzasku, dostaliśmy wielowątkową, wielowarstwową i wieloramową opowieść osadzoną w jednym obrazie i w jednym miejscu. WŁAŚNIE TUTAJ.

15 sierpnia tego roku minęło dokładnie 45 lat od kinowej premiery najsłynniejszego, obok Ojca Chrzestnego, dzieła F.F. Coppoli – czyli CZASU APOKALIPSY. Ten epicki dramat wojenny, mimo zdobycia Złotej Palmy w Cannes w 1979 oraz innych licznych nagród (już nie mówiąc o równie porównywalnej liczbie nominacji), do dziś jest obiektem dyskusji. Dyskusji dotyczących nie tylko interpretacji obrazu Coppoli czy całego rozmachu i trudów towarzyszących produkcji, co również… słuszności pewnych decyzji realizacyjnych, przekładających się na jakość efektu końcowego i zadowolenie z odbioru całości.

Fałszywi prorocy i wyznawcy teorii spiskowych, ślepo zapatrzeni w swoją wizję świata, oraz tani prowokatorzy i cyniczni liderzy, próbujący na głupocie i emocjach ludzkich zbić kapitał polityczny, od lat starają się nam wmówić, że nadchodzi (lub że już nadszedł) największy koszmar Orwella. Bujda na resorach! Ale… czy aby na pewno?

Najlepszy serial roku? Sporo osób jeszcze na długo przed premierą finałowego odcinka wieściło sukces; i choć ja sam jestem dosyć ostrożny co do wystawienia możliwie najwyższej noty, tak muszę przyznać, że wieczorne seanse z PINGWINEM nie należały do zmarnowanych – w przeciwieństwie do pewnego wesołka. ;)

Ekscentryczny duch powrócił! Beetlejuice czekał aż 36 lat na ponowną szansę ożenku. A czy my, widzowie, po ponad trzech dekadach dostaliśmy słodkiego cukierka, czy przykrego psikusa? O zgniłej dyni, zmarnowanych szansach i dawce wisielczego humoru do poczytania w niniejszej recenzji!