Premiera filmu Villeneuve’a, mimo że już przełożona na przyszły rok, nadal stoi pod znakiem zapytania; choć pewnie dojdzie do niej prędzej niż do spełnienia pewnej przepowiedni, która ma się ziścić pod koniec CII wieku – i której dokonanie mieliśmy już okazję podziwiać.
Słowa podziękowania należy kierować do Davida Lyncha. No, nie tylko niego, bo film rodził się przez kilka lat w ogromnych bólach, często zmieniając reżyserów i ekipę realizacyjną, ale to ojciec Głowy do Wycierania oraz przyszły showrunner Miasteczka Twin Peaks ostatecznie zasiadł na fotelu reżysera i doprowadził do skończenia zdjęć.
Co zaskakujące (patrząc na dorobek amerykańskiego filmowca), zrealizowane zostało dzieło nie z pogranicza kryminału i kina psychologicznego, a wielka epopeja science fiction, zahaczająca o space operę – stanowiąca adaptację jednej z pierwszych powieści Franka Herberta, otwierającej zresztą jego wielkie uniwersum (Kroniki Diuny). Obsada ekranizacji również jest kosmiczna – Max von Sydow, Patrick Stewart i Sting to tylko połowa z tych najbardziej znanych. Ale na gwiazdach kina nie poprzestano, bowiem o skomponowanie ścieżki dźwiękowej poproszono… zespół Toto. Tak, to TOTO od kochanej przez wszystkich Afryki.
Jednak wbrew realiom futurystycznym, czuć tu styl Lyncha. Może niekoniecznie w scenografii i muzyce, ale w grze aktorskiej i (po)prowadzeniu historii na pewno. Pomimo klasycznych ram gatunku oraz wizji literackiego oryginału, epickość tu ustępuje na rzecz emocji. Granie na uczuciach [widza] ma miejsce zwłaszcza w czasie scen koszmarów i niepokojących wizji – ten, kto widział i pokochał pozostałe obrazy (nie tylko filmowe) Lyncha, przy Diunie poczuje się jak w domu (ach, to ujęcie z wcześniakiem… Ciarki mi przeszły po plecach, mając w pamięci dziecko Henry’ego – kto ma wiedzieć, ten wie). Przeżycia bohaterów są akcentowane również przez monologi, a konkretniej zwerbalizowane refleksje wewnątrz głowy. Jednak czytanie (czy prędzej słuchanie) w myślach ekranowych postaci na dłuższą metę psuje wrażenia i nie pozwala docenić niewerbalnej gry aktorskiej.
Ale o co w tym wszystkim chodzi? Jest rok 10191: ludzkość poczyniła ogromne postępy, w tym zwłaszcza w podróżowaniu międzygwiezdnym. Jeden ze skalistych globów, Arrakis, nazywany również Diuną, skrywa tzw. melanż (przyprawę) – tajemniczą substancję, która wydłuża życie i pozwala lepiej kontrolować niezwykłe zdolności, jak choćby telepatia czy jasnowidztwo. Od wielu lat tytułowa planeta jest na celowniku różnych korporacji oraz rodów (klanów) królewskich – tym bardziej teraz, kiedy Harkonnenowie, pod wodzą Władimira (Kenneth McMillan), dokonują przewrotu na Diunie, przejmując wydobycie melanżu oraz mordując króla Leta I Atrydę (Jürgen Prochnow) wraz z częścią jego świty. Nieślubny syn władcy, Paul (Kyle MacLachlan), poprzysięga zemstę i ucieka na pustynię, by tam się ukryć przed najeźdźcami oraz przygotować się na rewanż.
Waśnie między rodzinami królewskimi, niemal bratobójcze walki oraz wyścig technologiczny to główne, ale nie jedyne motywy Diuny. Bowiem książkowy oryginał porusza także tematy związane z inteligencją emocjonalną, filozofią, ekologią, a nawet metafizyką. Przede wszystkim jednak całe uniwersum Herberta wypełnione jest po brzegi aluzjami religijnymi, zwłaszcza w odniesieniu do wierzeń abrahamowych: przybycie rodu Atrydów (Gwiazda Betlejemska), zdrada Harkonnenów (rzeź niewiniątek) czy wiara i przekonanie rdzennej ludności Diuny o spełnieniu ich prastarej przepowiedni przez Paula (nadejście Mesjasza) to tylko wybrane interpretacje ksiąg religijnych, w tym wypadku Biblii. W film z 1984 te motywy również zostały wplecione – co, nie powiem, ciekawie się ogląda, zwłaszcza w wydaniu Lynchowskim.
Netflix
Ale ocena przechwycenia – czy raczej uchwycenia – założeń oryginału, w świetle zgodności z materiałem źródłowym, może już nastręczać problemów. Bowiem wielu fanów Franka Herberta dostrzega, że Lynch (który również był scenarzystą) rozrysował finał ekranizacji o przesłaniu znacznie odbiegającym, wręcz bezpardonowo sprzecznym z powieścią – i podobno wielu fanów książki (książek) uważa to za grzech ciężki, niewybaczalny. Ja, jako osoba niezapoznana z twórczością i poglądami Herberta, mogę tylko stać z boku odnośnie oceny słuszności decyzji amerykańskiego filmowca.
Pomijając jednak książkowy rodowód, należy przyznać, że recenzowany film – nawet wyszedłszy spod rąk tak zacnego reżysera – jest niestety dziełem niedoskonałym. Ciągłe zmiany w scenariuszu, kłopotliwie wysoki budżet oraz inne problemy na etapie pre-, post- i właściwej produkcji poskutkowały dosyć chaotyczną historią. Nieprzemyślany montaż utrudnia zrozumienie fabuły; ba, sama już opowieść na papierze (i na taśmie filmowej) jest dziurawa: z jednej strony tak pełna luk i niedopowiedzeń, by w innym miejscu być wypełnioną zbędnymi informacjami. Zresztą sam film, przeznaczony do dystrybucji kinowej i w zasadzie w jedynej formie znanej nam do dziś*, nie reprezentuje wcale ostatecznej, planowanej wersji. Cięcia budżetowe / skrócenie zdjęć widać zwłaszcza w akcie trzecim, ukazującym mit mesjański na przykładzie Paula: od tego momentu historia znacznie przyspiesza, sam finał zaś rozczarowuje — pomyślałem sobie wtedy: To już? Serio? I po wszystkim?. Zakończenie, mimo że ciekawe w kontekście filozoficznym oraz dające pole do popisu interpretacji, tak z perspektywy czysto filmowej oraz na płaszczyźnie “języka kina” pozostawia spory niedosyt.
Nie spisywałbym jednak Diuny na straty. Docenić należy grę aktorów, zdjęcia oraz realizację techniczną, w tym kostiumy i efekty specjalne – te ostatnie, mimo że się zestarzały bardziej niż u Obcego oraz Imperium Kontratakuje (choć obie produkcje liczą kilka lat więcej niż Diuna), to jak na rok 1984 prezentowały się całkiem nieźle i były jak z kosmosu (a wszystko to, co zobaczycie na ekranie, nie jest zasługą CGI). Jednak Diuna Lyncha to przede wszystkim kawał oryginalnego kina. Oryginalnego nie tylko z tego powodu, że tak się wyróżnia na tle pozostałych produkcji Davida – ale oryginalnego przede wszystkim dlatego, że czuć tu pewną magię lat osiemdziesiątych. Może i pewne warstwy filmu, takie jak muzyka czy narracja (patrz: czołówka i tyłówka), da się oskarżyć o kicz i kiczowatość; ale coś w tym wszystkim jest urokliwego i osobliwego.
Amazon Prime Video
Podsumowując: widać skazy, widać cięcia (raczej te nożyczkowe w montażowni, niż budżetowe); generalnie człowiek się spodziewał więcej. Ale mimo wszystko nie jestem bardzo zawiedziony (choć wersję reżyserską, gdyby taka istniała, z chęcią bym obejrzał). A na nową wersję, w wydaniu reżysera kontynuacji Łowcy Androidów, oczywiście czekam.
*Co prawda, istnieje jeszcze specjalna edycja z 1988, na nowo przemontowana specjalnie dla telewizji (a następnie wydana na DVD) i tym samym wydłużona o jakąś godzinę – ale przy tworzeniu reedycji nie uczestniczył w ogóle Lynch (nawet wymusił wycofanie swego nazwiska z “listy płac”). Co więcej, sporo osób uważa, że prezentuje się ona jeszcze gorzej od oryginalnej wersji, a sama edycja z 1988 jest tylko “półoficjalnym” wydaniem filmu.
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!