Młodej Lydii niestraszne duchy, krnąbrnemu Betelgeuse’owi nieobce zaś (bio)egzorcyzmy. A Tobie, Czytelniku? Jeśli nie boisz się starych, zasłużonych filmów, a do tego lubisz mroczne klimaty, zapraszam Cię do świata – czy właściwie zaświatów – istot (nie)umarłych, wszechobecnych klątw i pozagrobowego szaleństwa.
Tima Burtona chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. A jeśli ktoś naprawdę nie kojarzy jego twórczości, spieszę z wyjaśnieniem. To specjalista od lekkiego horroru i czarnych komedii, często groteskowych i niepoprawnych, a przy tym mocno pokręconych. Ale sny i wizje amerykańskiego filmowca przelane na wielki ekran przypadły do gustu wielu osobom – to w końcu Burton wyreżyserował takie ponadczasowe klasyki jak Batmany z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych czy całkiem współczesną, ale szalenie popularną adaptację Alicji w Krainie Czarów.
Od czegoś jednak musiało się wszystko zacząć – i mimo że Tim debiutował już na początku lat siedemdziesiątych (skupiając się wtedy głównie na animacjach), tak jego prawdziwa kariera w przemyśle filmowym wystrzeliła po roku 1988, kiedy to w kinach pojawił się omawiany dziś Beetlejuice. Pierwszy kasowy hit Burtona to czarna komedia opowiadająca o młodym małżeństwie Adama i Barbary, którzy cieszą się z beztroskiego życia, wspólnie wykorzystując długi urlop w niedawno zakupionym domu na obrzeżach urokliwego miasteczka Winter River; jednak pech sprawia, że oboje giną w wypadku – co w ogóle [ich dusze] uświadamiają sobie po długim czasie. Przy czym zamiast zaznać spokojnego życia [w niebie] po życiu, tak uwięzieni są w swoim własnym domu, między światem żywych a pozagrobowym, paranormalnym wymiarem. A kiedy do ich posiadłości wprowadza się rodzina burżujów z Nowego Jorku, świętej pamięci małżeństwo M. postanawia wytoczyć najcięższe działa – zamawiając usługi bioegzorcystyczne (sic!) u niejakiego Betelgeuse’a, znanego bardziej jako Beetlejuice (dosł. sok z żuka).
Mamy więc do czynienia z horrorem, którego jednak trudno jednoznacznie i tak kategorycznie zaszufladkować. Z jednej strony to klasyczny film grozy, w którym momentami nie brakuje naprawdę drastycznych scen, a z drugiej [strony] dostrzec można elementy lekkiej, sympatycznej komedii, wręcz pouczającego kina familijnego. Po środku tej wagi umieszczone są całkiem życiowe, śmiertelnie (ekhm) poważne tematy, uderzające w obyczajowe i dramatyczne tony, tj. poruszające takie kwestie jak poszukiwanie własnej tożsamości czy istota i sens doczesnego życia oraz przemijanie. A jeśli do tego wszystkiego doda się jeszcze kicz, tak charakteryzujący podgatunek kina z dziwadłami, monstrami i zmorami sprzed 70 lat – którym ewidentnie Burton był i jest zafascynowany – to już mamy ten charakterystyczny styl, który wypracował sobie amerykański filmowiec.
Kolejnym filarem omawianego dziś filmu – a jednocześnie wzmocnieniem wspomnianej wcześniej stylistyki i wizji reżyserskiej – jest scenariuszowa baza głównych i pobocznych postaci oraz dobór aktorów do ich odegrania. Młode małżeństwo Maitlandów może wydawać się parą nudziarzy, ale ta dwójka na swój sposób jest naprawdę urocza – zwłaszcza gdy nieudolnie próbują nastraszyć nowo przybyłych domowników – a ci świeżo upieczeni nabywcy domku, familia Deetzów, to istna mieszanka wybuchowa przeróżnych charakterów. Głowa rodziny, Charles (Jeffrey Jones), będący specem od sprzedaży nieruchomości, jest bardzo spokojnym, wręcz stoickim i uległym człowiekiem, ale nawet tacy jak on potrzebują wyciszenia; tak samo ciszy wymaga jego druga żona – Delia (Catherine O’Hara) – czyli niespełniona i niedoceniana artystka, tworząca głównie w awangardzie, która i w życiu prywatnym jest bardzo ekspresywna, zawsze stawiając na swoim. Najmłodszy członek rodziny natomiast – Lydia (Winona Ryder) – to nastoletnia gotka, taka późniejsza emo girl, która ubiera się na czarno, słucha niszowej muzyki i jedyne co potrafi to się buntować, chociaż bunt w wykonaniu Lydii bywa bierny, stawiając na filozoficzne odrzucenie norm i zasad oraz wewnętrzne cierpienie. Ci wszyscy wymienieni (wraz z pozostałymi, pobocznymi bohaterami) tworzą istny przegląd charakterów i przekrój społeczeństwa, a kontrast między nimi jest pretekstem do licznych zdarzeń na ekranie – od prostych sprzeczek słownych, przez gagi i kawały, kończąc na okolicznościach pchających akcję do przodu.
U wszystkich pierwszo-, drugo- i trzecioplanowych postaci trudno dostrzec nuty fałszu – każdy aktor naprawdę przyłożył się do swojej roli; a jeśli już można zarzucić komuś lub gdzieś nienaturalność, to jest to sztuczność wymuszona, wpisująca się w założenia gatunkowe (patrz: wspomniana wcześniej mieszanka stylów). Ale jedna osoba z obsady wybiła się talentem i charyzmą ponad wszystkie inne: Michael Keaton. Późniejszy odtwórca roli Bruce’a Wayne’a w tamtym czasie, tj. do końca lat osiemdziesiątych, kojarzył się tylko z programami rozrywkowymi oraz komediami, w tym romantycznymi. I choć nie była to rewolucja – jak w filmie Batman, również Tima Burtona – a bardziej ewolucja w karierze Keatona, tak musiał on zredefiniować swój styl gry przy wcieleniu się w Beetlejuice’a. Tytułowy bohater to bowiem poltergeist – złośliwy demon, ale w wydaniu komicznym, bardziej jako cyniczny i niewychowany duch-psotnik aniżeli faktyczny diabeł, który skazuje ludzi na wieczne cierpienie. Już sam ten fakt sprawia, że postać tę należy traktować może nie od razu jak antagonistę, ale jako antybohatera na pewno. Zresztą, Beetlejuice’a w filmie jest stosunkowo niewiele, a on sam pojawia się tak w zasadzie dopiero w połowie seansu. Jednak barwność tej postaci już wystarczyła do tego, by zapisała się ona w historii kina – również dzięki talentowi Keatona, który wykorzystał (przy niemałej pomocy improwizacji) swoje stand-upowe doświadczenie i sitcomowe zdolności do stworzenia nieposłusznej, rubasznej i momentami ordynarnej, lecz przy tym wesołej zjawy.
Sok z Żuka oczywiście broni się i innymi elementami, a nie tylko scenariuszem, aktorami/postaciami i ogólnie pojętym klimatem. Na duży plus zasługują również ścieżka dźwiękowa – w tym ta autorstwa Danny’ego Elfmana, który do dziś współpracuje z Burtonem – oraz poprawne oświetlenie i montaż, a także idealne wczucie się, dopasowanie czasowe w kontekście montażu filmu. Choć z początku zastanawiałem się, czy równe półtorej godziny wystarczy, by zgrabnie opowiedzieć całą historię. A jednak, mimo upchania akcji w tak krótkim czasie udało się sensownie złączyć wszystkie wątki w jedną większą całość. Nawet szybka śmierć Maitlandów nie zakłóca porządku, bo jeszcze za [ich] życia poznajemy tych dwoje na tyle dobrze, że nie tylko dalsza opowieść ma sens i jest spójna z dotychczasowymi wydarzeniami, co przede wszystkim my – widzowie – już możemy wyrobić o nich pewną opinię. A zachowanie Barbary i Adama już po śmierci jeszcze tylko bardziej podtrzymuje to wszystko, czyniąc całą historię wiarygodniejszą. A efekty specjalne? Z początku też byłem sceptyczny, widząc archaiczność pewnych rozwiązań, ale myśli te szybko ustąpiły na rzecz docenienia pracy speców sprzed czterech dekad. No i nie oszukujmy się, tamte efekty wizualne i praktyczne mają swój urok, wzmacniając jeszcze bardziej momentami przesadny, kiczowaty styl Burtona oraz odwołania do dawnego kina.
Warner Bros. Pictures @Amazon Prime Video
Jako obraz filmowy Sok z Żuka broni się dzielnie, nawet po 36 latach. A jako film halloweenowy? Nie ma co się oszukiwać, mało tu tradycyjnych, wręcz stereotypowych motywów ze współczesnej, świeckiej zabawy w wieczór 31 października – z dyniami jack-o’-lantern oraz kostiumami duchów i potworów na czele. Ale jak najbardziej czuć tu tę złowieszczą, wywołującą ciarki na plecach i gęsią skórkę atmosferę – co jest oddane nie tyle w motywie śmierci (przemijania), co przede wszystkim w wizji zaświatów. Jest to więc BURTON pełną gębą – a zarazem trochę inny od pozostałych, większości późniejszych dzieł. To nie doroślejsza wariacja na temat klasycznych baśni Andersena czy braci Grimm, jak u Edwarda Nożycorękiego; to nie jest też walka dobra ze złem w wydaniu gotycko-bożonarodzeniowym (co ma miejsce w Powrocie Batmana), ani nawet mistyczno-romantyczna opowieść grozy z Jeźdźcem bez Głowy, przywołująca skojarzenia z pionierem horroru Edgarem Allanem Poe. Beetlejuice’owi najbliżej chyba do takich młodzieżowych klasyków lat dziewięćdziesiątych jak Opowieści z Krypty oraz Czy Boisz Się Ciemności? – ewentualnie jeszcze Gęsiej Skórki z przełomu wieków – tyle że przebranych w szaty subtelnej karykatury oraz podlanych łagodnym sosem kiczu i sprośności. Ale i bez znajomości tych dzieł czy też sentymentu do twórczości Tima Burtona warto zainteresować się SOKIEM Z ŻUKA – zwłaszcza gdy lubisz lekkie horrory i mroczny, creepy klimat. No, chyba że chcesz, by dosięgła Cię klątwa Betelgeuse’a? ;)
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!