Tytuł Netfliksa, sugerujący raczej coś w rodzaju perypetii Lucky’ego Luke’a, okazuje się niecodziennym, jeśli nie nawet szalonym westernem – niczym niespokojne czasy stereotypowego Dzikiego Zachodu.
Szaleństwo produkcji przejawia się w tym, że cały film nie jest jedną balladą, a wręcz antologią kilku. Bowiem historia tytułowego Bustera (w tej roli Tim Blake Nelson) jest tylko otwierającym aktem, po którym następuje jeszcze pięć osobnych opowieści. Opowieści, których poza realiami czasowo-geograficznymi nic nie łączy – odseparowane są nie tylko wątki, bohaterowie oraz umiejscowienia akcji, ale również wizje świata. Ballada o Busterze Scruggsie to western łączący komedię, dramat, kino przygodowe i musical, ze szczyptą groteski, a nawet filmu grozy.
Taka różnorodność, choć zaskakująca, z początku w ogóle nie przeszkadza. Ballady przykuwają intrygującymi bohaterami, którzy mają w sobie to coś, co sprawia, że ich losy z przyjemnością, jak i smutkiem się ogląda. Bracia Coen, jak to w swoim zwyczaju i stylu, potrafią zręcznie przejść od niebanalnego humoru do dramaturgicznych tonów. Duża w tym zasługa również aktorów – na ekranie, oprócz wspomnianego Nelsona, uświadczymy m.in. Liama Neesona, Zoe Kazan i Jamesa Franco.
Niestety film zaczyna być męczący gdzieś tak w ostatniej jednej trzeciej. Podział obrazu nie jest równy, symetryczny, gdyż jedne opowieści są krótsze i człowiek jest zawiedziony, że tak szybko się kończą, a inne ciągną się niemiłosiernie w nieskończoność. Finalny rozdział jest za to najnudniejszy i najbardziej zbędny moim zdaniem – skupiony na żywej dyskusji pięciorga podróżników w czasie nocnej jazdy dyliżansem, której to (dyskusji) daleko do dialogów w Big Lebowskim.
Tym samym ostateczna ocena netfliksowego tytułu zjeżdża w dół, a film zaczyna wzbudzać mieszane uczucia. Jedynymi rzeczami, które tak naprawdę ratują Balladę o Busterze Scruggsie przed zapomnieniem, są prześliczne animacje przejść między rozdziałami oraz zdjęcia i muzyka. Obraz jest czysty i wyraźny, bogaty w piękno kolorów i oryginalne plany/kadry, a utwory – zwłaszcza te w wykonaniu tytułowego bohatera – przyjemne dla ucha.
Poza byciem antologią oraz mieszanką różnych stylistyk, recenzowany tytuł – choć warsztatowo bardzo dobry – nie jest oryginalnym dziełem ani tym bardziej redefiniującym swój gatunek westernem. Film twórców fenomenalnego No Country for Old Men można potraktować jako ciekawostkę i szczerze, jeżeli już miałbym polecać, to tylko dla tytułowej ballady oraz opowieści zatytułowanej “Źródło utrzymania” (i może jeszcze “Kanion pełen złota”).
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!