Stara miłość nie rdzewieje, lecz stary cyborg już tak; i właśnie moją platoniczną miłość do kultowego dzieła science fiction Camerona musiałem skonfrontować z siwiejącym terminatorem. I o dziwo, dziadek Arnold bronił się dzielnie w starciu z moją niesłabnącą nostalgią.
Pozostańmy przy temacie konfrontacji, ale skupiając się na tej maszyn z ludźmi. Jest rok 2029; Ziemię zamieszkują niedobitki gatunku ludzkiego, który został niemal zgładzony trzy dekady wcześniej. Za odpalenie rakiet nuklearnych odpowiadał Skynet, samorozwijająca się sztuczna inteligencja. Przez następne lata eksterminacją ocalałych zajmowały się humanoidalne roboty, zwane terminatorami – ale pod wodzą Johna Connora osoby, które przetrwały, nauczyły się, jak walczyć z zabójczymi maszynami. W czasie próby zniszczenia Skynetu przez ludzki ruch oporu Connor dowiaduje się, że SI wysłała w przeszłość elektronicznego mordercę, który ma zmienić bieg historii. Aby uchronić swoją matkę przed śmiercią, jeszcze przed momentem swojego poczęcia, John wysyła za najnowszym modelem terminatora Kyle’a Reese’a – swego najlepszego żołnierza i zaufanego towarzysza w niedoli – by ten zlikwidował groźnego androida cyborga.
Brzmi znajomo? A i owszem. Początek Genisys to motyw fabularny żywcem wyjęty z oryginalnego Terminatora. Sierżant Reese (Jai Courtney) z powodzeniem ląduje w Los Angeles roku 1984, tyle że na swej drodze napotyka… maszynę T-1000, próbującą zabić powstańca z przyszłości, a następnie poznaje już wyszkoloną i uzbrojoną po zęby Sarah Connor (Emilia Clarke) wraz z innym cyborgiem, który ją chroni od wielu lat (Arnold Schwarzenegger). Twórcy piątej odsłony Terminatora postanowili niejako napisać historię od nowa, prezentując alternatywną wersję znanych wydarzeń. Ten swoisty reboot dla wielu okazał się profanacją marki Jamesa Camerona; sam zresztą byłem od początku sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, o czym zresztą pisałem dla naEKRANIE.pl. Teraz jednak, obejrzawszy film po pięciu latach od premiery, i to od deski do deski, stwierdzam, że nie był to najgorszy pomysł. Dlaczego?
Terminator Genisys mimo wszystko podchodzi do materiału źródłowego z szacunkiem; a przynajmniej się stara to robić. W filmie odnajdziemy wiele bliźniaczych wątków z dwóch pierwszych odsłon, znajomych postaci oraz sporo nawiązań i różnych smaczków – włącznie z kultowymi cytatami. No i nie mogło zabraknąć ponadczasowego motywu muzycznego autorstwa Brada Fiedela (w nowej aranżacji oczywiście). Ponadto, historia na papierze naprawdę nie przedstawia się tak źle: mamy podróże w czasie, tragiczny w skutkach atak Skynetu na Johna Connora (Jason Clarke), wyścig z czasem z nadchodzącą apokalipsą w tle, starzejącego się T-800 oraz szalonego detektywa OʼBriena (J.K. Simmons) – który aparycją oraz chęcią rozwikłania zagadki terminatorów chyba nawiązuje do innej postaci z oryginalnej trylogii, jaką jest doktor Silberman. W rozpisaniu historii na nowo przez autorów piątej części filmu jednak najważniejsza jest oryginalność sama w sobie: bo ile można opowiadać o kolejnych próbach zamachu na rodzinie Connorów przez złowrogą SI? Co prawda Genisys też skupia się na tym, ale wykorzystuje do tego pierwotną, zaprezentowaną 35 lat temu wersję wydarzeń, w nietuzinkowy sposób nią manipulując. Mamy więc złoty środek między bezczelnym resetem uniwersum (reboot), nudnym wałkowaniem tego samego schematu/tematu (sequel) oraz próbą ponownego opowiedzenia znanej historii (remake). Słowem, wilk syty i owca cała.
Czytając moje słowa można odnieść wrażenie, że produkcja z 2015 roku próbuje zadowolić przeciętnego współczesnego kinomana oraz starych wyjadaczy serii ze Schwarzeneggerem. Na chęciach niestety się kończy: Terminator Genisys to już nie jest mroczna przepowiednia w wydaniu dramatycznego filmu grozy science fiction, a typowy blockbuster dla młodzieży, nastawiony na akcję, rozwałkę, efekciarstwo oraz śmiechy i chichy. Już w trzeciej części, o podtytule Bunt Maszyn, można było dostrzec niebezpieczny zabieg, jakim jest humorystyczne ubarwienie oraz umniejszenie powagi całej historii. Recenzowany film idzie tą drogą dalej nie zatrzymując się, rzucając częściej i gęściej zabawnymi rozmowami między bohaterami. Wielbicieli oryginału nie przekonają także stare, kultowe postaci w nowym wydaniu – poza rolą gubernatora Kalifornii, na próżno tu szukać podobieństw między tymi samymi bohaterami z różnych filmów, tak w prezencji fizycznej, jak i charakteru. Umięśniony Kyle Reese nie przypomina w ogóle rebelianta, który codziennie żyje w strachu i którego dręczą koszmary, zaś John Connor, co prawda, jest odważny, waleczny i stanowi wzór dla swoich żołnierzy, ale jego wyraz twarzy sugeruje, jakby całą tę wojnę z maszynami miał głęboko w dupie.
Ale największym grzechem tego Terminatora – i nie tylko tego, bo dotyka on całą serię od wielu już lat – jest pobłażliwe podejście do tytułowej maszyny. Nie mam tu na myśli znaczenia roli cyborgów z serii 8xx w historii uniwersum, a chodzi mi o pewnego rodzaju ich uczłowieczenie. Pierwsze Terminatory, zwłaszcza te z lat 1984 i 1991, ukazały nam humanoidalne roboty z przyszłości jako coś obcego, nienaturalnego, bezdusznego i nielitościwego, budzącego strach i grozę, oraz jako coś, wobec czego zwykły człowiek, nawet uzbrojony, jest całkowicie bezradny – mimo że te maszyny na pierwszy rzut oka właśnie niczym się nie różnią od nas, ludzi. Niestety w filmie Alana Taylora żaden terminator już nie jest tym elektronicznym mordercą, którego mieli okazję poznać widzowie sprzed lat, lecz przypomina dwunożną zabawkę ludzika w skali 1:1, która potrafi zrobić bum oraz kuku. Chyba jedyne, co udało się twórcom w zachowaniu mrocznej i dystopijnej atmosfery oryginału, to sam początek filmu, prezentujący rok 2029. Fragmenty z postapokaliptycznej przyszłości pokrywają się z wizją Camerona, zaś jedna scena w kanałach jest naprawdę klimatyczna – wielka szkoda, że trwa niecałą minutę.
Czy Genisys jest filmem złym? To przeciętne, semikomediowe kino akcji, które spodoba się fanom lekkiej fantastyki naukowej oraz osobom poszukującym niewyszukanych filmów sensacyjnych z wybuchami i pościgami w tle. A czy fani Terminatora oraz Dnia Sądu znajdą tu coś dla siebie? Wbrew pozorom: tak – trzeba tylko zacisnąć zęby, jak T-800 naśladujący uśmiech. Gdyby było mniej komediowych dialogów i efekciarskich scen akcji, a więcej mroku, powagi, brutalności oraz wizji nieuchronnej zagłady – no i gdyby aktorstwo stało poziom wyżej – to mogłaby być z tego naprawdę udana część cyklu o terminatorach. (Film rozłożyły na łopatki także liczne sprzeczności i niedopowiedzenia fabularne oraz niewyjaśnione wątki, które zamiast intrygować – zaczynają irytować). Jednak mimo wszystko należy docenić zabieg z alternatywną wersją wydarzeń, który wniósł powiew świeżości do serii i nie zaszufladkował Genisys jako zbędnej kontynuacji z odgrzewanym kotletem w postaci powtarzanej do znudzenia fabuły.
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!