„Obyś dostał raka”, złorzeczy jednej osobie tytułowy Joker. Ja, co prawda, nie przeklinałem w duchu i nie dostałem nowotworu po seansie oczekiwanej kontynuacji, jednak coś we mnie pękło, gdy pojawiły się napisy końcowe. Rysy i bruzdy były jeszcze bardziej bolesne niż złowieszczy, cyniczny śmiech po dokonanym akcie morderstwa.
Mówiąc wprost, bez żadnego bawienia się w gierki: nie musical jest tu [największym] problemem. Moje rozczarowanie wynika głównie z konstrukcji tego tworu, tak wyjściowej (montaż), jak i wejściowej (scenariusz); konstrukcji, która nie pozwoliła w pełni wyeksponować potencjału drzemiącego i w aktorach, i w oryginalnym zamyśle, jakim miało być uczynienie z Jokera filmu muzycznego. By jednak lepiej zrozumieć, o co dokładnie mi chodzi, przedstawmy założenia ekranowej historii.
Folie à Deux rozgrywa się rok, dwa lata po wydarzeniach z pierwszego Jokera. Tytułowy bohater, czyli Arthur Fleck (Joaquin Phoenix), przebywa na oddziale zamkniętym (przypominającym zresztą więzienie o zaostrzonym rygorze) szpitala psychiatrycznego Arkham, oczekując na rozprawę w sądzie. Pewien zbieg okoliczności* sprawia, że Arthur w tym samym kompleksie, tyle że na innym, łagodniejszym oddziale, poznaje Lee (Lady Gaga) – kobietę w średnim wieku, która jest zafascynowana jego ostatnimi, kryminalnymi dokonaniami. Z czasem między dwójką bohaterów rodzi się na wpół szalona i intymna, głęboka więź. Więź, która zostaje poddana próbie – i bynajmniej nie jest nią proces sądowy.
Podobnie jak oryginał sprzed pięciu lat, kontynuacja również przytłacza widza mrocznym, brutalnym, dekadenckim i (po części) dystopijnym światem. Sytuacja, w której znalazł się Fleck, nie napawa optymizmem – jednak i w życiu tak odrażającego, wątpliwego moralnie człowieka pojawia się promyk nadziei. I to całkiem dosłownie, bo z ujęć z ulewnym deszczem i pochmurnym zmierzchem twórcy szybko przechodzą do przestrzeni skąpanych w ciepłym blasku słońca, co ma symbolizować szczęście (Lee), które spotkało Arthura. Równie szybko co warunki atmosferyczne i oświetleniowe następuje scena musicalowa oraz ukazanie widzom postaci granej przez znaną piosenkarkę.
I tutaj miałem pierwszy zgrzyt. O ile film z 2019 roku rozkręcał się naprawdę powoli i skrupulatnie prezentował drogę (i mękę) głównego bohatera, o tyle Folie à Deux pewne karty za szybko wykłada na stół. I ja rozumiem po części, z czego to wynika – w końcu już wiemy, kim jest Arthur, jaka jest jego (dwubiegunowa) natura, historia życiowa i dlaczego ostatecznie stał się Jokerem. Owszem – i trochę o dziwo, wbrew innym dowodom na pośpiech twórców – alter ego postaci Phoeniksa szybko nie uświadczymy na ekranie, podsycając tym samym niecierpliwość u widzów, jednakże doskonale wiemy, czego się spodziewać. Bo czego nowego możemy oczekiwać po Księciu Zbrodni? I może dlatego Phillips, reżyser obu Jokerów, zdecydował się formułę musicalu, by nie tyle usprawiedliwić niektóre decyzje [scenariuszowe], co po prostu przykryć pewne braki.
O właśnie, musical! Nie będę udawać, że jestem wielkim fanem tego gatunku, ale dobrym reprezentantem takiej formy kina nie pogardzę – Skrzypek na Dachu, seria Shrek czy Król Lew to tylko część musicali, które naprawdę cenię i uwielbiam. Do pomysłu, by sequel Jokera przyjął konwencję właśnie takiego filmu muzyczno-tanecznego, nie podchodziłem sceptycznie; ba!, byłem wręcz zaintrygowany. Więc jak ten zamysł ostatecznie się sprawdził w recenzowanym dziś kinowym tytule? Szczerze…? Hmm… Średnio. Nie licząc zdziwienia, że tytułowy (anty)bohater – morderca, a zarazem człowiek, bądźmy szczerzy, ułomny – potrafi tak nagle zmienić głos i przyjemnie, bez fałszu śpiewać, to miałem niemałą zagwozdkę, dokąd to wszystko prowadzi. Prócz ślicznej estetyki wizualnej oraz ukrytych symboli, jak odzwierciedlenie nowych emocji (zakochanie) czy ujawnienie lęków bohatera (niedawne myśli samobójcze, strach przed egzekucją), nie potrafiłem dostrzec w tym głębszego sensu. Sam pomysł musicalu, repertuar muzyczny oraz wokal duetu takich gwiazd nie wystarczą, aby film się obronił. Tego rodzaju wstawki powinny być wzmocnieniem opowiadanej historii, a nie tylko ciekawym dodatkiem do całości.
Drugi istotny problem dotyczy środkowego, aktu drugiego, który skupiony jest na próbie skazania Flecka/Jokera. Nie oczekiwałbym, żeby robiono z tej historii dramat sądowy, ale doskonale wiemy, że sprawnie zrealizowane sceny na sali rozpraw przed ławą przysięgłych potrafią nie tylko emocjonalnie zaangażować widza, co również podnieść ocenę całokształtu (wg mnie dobrym przykładem jest erotyk Sidła Miłości – działania adwokata Franka D., granego przez Dafoe, pozwalały chociaż na chwilę zapomnieć o koszmarnej grze Madonny). Nie powiem, w nowym Jokerze momentami jest intrygująco – zabawnie, szokująco, melancholijnie i gniewnie – ale raz, że w pewnej chwili dochodzi do niedorzecznych sytuacji, odbierając powagę i realizm całej sytuacji, a dwa, że czuć, iż część scen, sekwencji wycięto**. To drugie widać zwłaszcza w scenie, kiedy zeznaje jeden z istotnych bohaterów części pierwszej. Zamiast pozwolić wezwanemu świadkowi odpowiadać na pytania oskarżyciela publicznego, to właściwie od razu zaczynamy od linii obrony Arthura Flecka. Kolejną pomyłką w “części sądowej” było w pewnym momencie przejście z faktycznego przesłuchiwania wprost do świata fantazji – do wnętrza umysłu Jokera, tego musicalowego aktu – a następnie powrót na salę rozpraw, w dokładnie tym samym momencie na osi fabularnej. Taki zabieg jest niepoważny ze strony twórców, gdyż istotnie zaburza percepcję i skupienie się na jednak istotnym wątku, jakim jest walka o sprawiedliwość i widmo całkiem prawdopodobnego wyroku śmierci na Arthurze.
Trzecim, a zarazem ostatnim największym nieporozumieniem jest postać Lee/Harley Quinn, która miesza w życiu tytułowego bohatera, jak i widzów. Zgadza się, to właśnie ta kobieta potrafi wywołać mętlik w głowie, nie tylko bowiem prowokuje Arthura do pewnych czynów, co przede wszystkim podaje sprzeczne fakty w rzeczywistym świecie, a w snach Arthura doprowadza do suspensu, czyniąc przy tym małe plot twisty. I to jest akurat bardzo na plus, przypomina zresztą wątek z pierwszej części, kiedy to „Wesołek” doszukiwał się prawdy o sobie samym i swojej rodzinie, jak i ogółem motyw, że nie do końca wiadomo, co jest snem (projekcją schizofrenii), a jawą (realną rzeczywistością).
Lecz ta niejednoznaczność bywa też bronią obosieczną: drugą stroną medalu głównej kobiecej sylwetki jest to, że im dalej posuwa się akcja, tym bardziej nielogicznie zachowuje się prota(anta?)gonistka. Powiem wprost, pod koniec filmu Lee niejako daje z liścia Jokerowi – szkoda, że i przy tym widzowie nadstawiają swoje policzki, bo to tylko zdradza, że cała ta gra tak naprawdę od samego początku nie miała sensu ani prawa bytu. A nawet gdyby kupić zapewnienia scenarzystów, że istnienie pani Lee było bardzo ważne i konieczne – to wielka szkoda, że było jej tak mało. Rzadko kiedy lubię spychanie kluczowych postaci na dalszy plan, jak miało to miejsce np. we Fury Road – gdzie Furiosa kradła czas antenowy Mad Maksowi – tak jednak tu, mimo wszystko, oczekiwałem jej [kobiecej postaci] więcej. Wiem, paradoks; ale ukochana i partnerka zbrodni Jokera naprawdę mogła ubarwić i udoskonalić najnowszą produkcję Warner Bros. Niestety te szanse zostały zaprzepaszczone z dwóch stron, na obu polach, tj. i przy niepełnej ekspozycji bohaterki, jak i przy nagłym, lecz dotkliwym dla wszystkich ucięciu jej roli w całej historii.
Warner Bros. @Deadline
Oczywiście mógłbym więcej mówić o rzeczach, które niekoniecznie mi przypadły do gustu. Większe i mniejsze zwroty akcji, mimo że całkiem liczne, nie dają takiego kopniaka i już tak nie szokują, jak miało to miejsce w poprzednim filmie (na czele ze sceną w czasie wieczornego programu telewizyjnego na żywo), ukazanie wnętrza Jokera natomiast gdzieś się rozmywa – i sceny musicalowe, choć starają się jak mogą, bynajmniej nie pomagają w uwypukleniu uczuć i myśli Arthura (a przynajmniej pomoc ta jest nieznaczna). No i scena, kiedy strażnicy więzienni próbują dokonać zemsty – wątek ten nie wzbudził u mnie większych emocji, a na dodatek trwał za krótko, będąc przy tym delikatnym, więc to nie jest ten poziom co Zielona Mila z Tomem Hanksem… Ale wystarczy, już nie będę się pastwił nad filmem Todda Phillipsa.
Czy w takim razie można dostrzec tu coś naprawdę pozytywnego? Oczywiście! Po pierwsze: zdjęcia. Operator wykonał kawał dobrej roboty, dobierając odpowiednie kadry, oświetlenie i inne kluczowe rzeczy, by oddać różne stany emocjonalne tytułowego antybohatera. Kolorystyka też ma znaczenie – trochę na przekór poprzedniej części, Folie à Deux częściej operuje żywszymi, cieplejszymi barwami, zwłaszcza dwiema: pomarańczową żółcią oraz turkusem. Może to moja nadinterpretacja, ale myślę, że ten pierwszy kolor ma oddawać nie tyle ciepło, co symbolizować… krew, szminkę oraz garnitur Jokera; drugi natomiast oddaje “cień pod oczami” klauna i jego pofarbowane włosy. Z innych zalet muszę wymienić dobór ścieżki dźwiękowej – w tym muzykę Hildur Guðnadóttir, która powróciła do skomponowania oryginalnego soundtracku – oraz grę aktorską. Narzekałem wcześniej, że pomysł musicalu nie spełnił swych założeń, motyw procesu sądowego oraz pobudki i cała sylwetka Lee zaś nie zostały należycie wyeksponowane, tłamsząc ich potencjał – ale, do cholery, nie w aktorach leży wina, lecz w reżyserze i scenarzystach. Naprawdę, Phoenix oraz Gaga dwoją się i troją, by jak najwięcej wykrzesać ze swych postaci i podnieść o poziom, dwa wyżej efekt końcowy. Oczywiście pozostałe nazwiska z obsady również wypadają dobrze, a nawet bardzo dobrze i nie mam żadnego powodu, by w tej materii się do czegokolwiek przyczepić.
Joker: Folie à Deux już od pierwszych sekund bawi się konwencją, mieszając gatunki i stylistyki – animowane intro, będące pastiszem Zwariowanych Melodii, a następnie musical i dramat sądowy. Zabrakło mi w tym jednak tego, co stanowiło siłę części pierwszej. Mianowicie dekonstrukcji psyche bohatera, rozważań i traktatu psychologicznego, próby wnikliwej analizy intrapersonalnego świata pacjenta i skazańca. Gdzieś to wszystko niby występuje – ba, są nawet liczne nawiązania do tych wybitnych scen z jedynki, jak wywiad na żywo dla telewizji czy słynne schody! A jednak… a jednak to wszystko, te wszelkie próby przebadania i zrozumienia Arthura zatracają się w gąszczu mnogości wątków i niespełnionych wizji, tym samym nie dając żadnych odpowiedzi na kluczowe pytania, ani nawet nie skłaniając do refleksji czy prowokując do zadawania jeszcze dalszych pytań. Bo o czym w ogóle traktuje najnowsze dzieło DC/Warner? Skoro pierwszy Joker to komentarz społeczny na temat samotności we współczesnym świecie oraz “przeźroczystości” (niewidzialności) osób chorych, wykluczonych, to teraz co jest przedmiotem krytyki? Że nie należy być naiwnym i nie można wierzyć w każde słowo, nawet to wypowiadane przez zaufaną osobę? Że sprawiedliwość prędzej czy później cię dopadnie, niezależnie, czy byłeś świadom, czy nie swoich niecnych czynów? A może, by pewnym sprawom nie pozwalać wychodzić na wierzch, nie szargając świętościami i nie dotykając tematów tabu, ani tym bardziej nie bawić się czyimś nieszczęściem, tym samym nie grając na emocjach pod publiczkę?
No właśnie… Założę się, że sami będziecie mieć problem z określeniem, o co dokładnie chodziło Phillipsowi. A wielka szkoda. Bo tak ogólnie patrząc, oraz w oderwaniu od kina superbohaterskiego/komiksowego, nie jest to wcale najgorszy film. Z ciekawym pomysłem na siebie, z fajnymi momentami, które potrafią zaangażować, ze świetną muzyką i jeszcze lepszą grą aktorską. Jednak przyglądając się z bliska szczegółom można dostrzec poważne rysy, pęknięcia, których niestety nie da się usunąć samymi [dobrymi] chęciami i gwiazdorską obsadą. Nie da się też wcale zapomnieć o historii i morale płynącym ze wcześniejszej odsłony – już nie mówiąc o poprzeczce, którą wysoko zawiesił oryginał. Pierwszego Jokera oceniłem na DZIEWIĘĆ (w 10-stopniowej skali), po ponownym seansie jednak byłbym gotów obniżyć notę o pół, jeśli nie całe oczko. A Folie à Deux? Jak dla mnie to nie może być więcej niż SZEŚĆ. Ale nie zdziwiłbym się, gdybym kiedyś, w przyszłości, po ponownym obejrzeniu, nie zdecydował o jeszcze niższej nocie. A ja tymczasem wolę się skupić na Pingwinie, czyli najnowszym serialowym spin-offie w świecie Batmana. Wizja Matta Reevesa kupuje mnie bardziej niż to, co zrobił Phillips w kontynuacji swego dzieła.
OCENA: 6 / 10
*Jak się potem okazuje, nie wszystko jest takie oczywiste, jakim się wydaje na początek. Ale więcej nie będę zdradzać, bo zawsze lepiej samemu odkrywać takie niuanse.
**Nie tylko w scenach sądowych czuć cięcia nożyczek montażowych. Ja na przykład nie dostrzegłem pewnego ujęcia z obu oficjalnych zwiastunów, kiedy to Joker i Harley Quinn tańczą przed gmachem na oczach setek gapiów.
Warner Bros. Pictures
PS Co do kontrowersyjnego zakończenia filmu – czy nie oznacza on paradoksalnie zapowiedzi kolejnej części? Że ”Umarł król, niech żyje król!”?
PPS Dla mnie małym rozczarowaniem był też brak wątku rodziny Wayne’ów. Żeby jednak nie było, że prawie nic nie łączy nowego Jokera z oryginalnym światem DC, to dopowiem, że za prokuratora robi tutaj młody Harvey Dent – czyli przyszły przestępca o pseudonimie Dwie Twarze.
PPPS Nie musicie czekać do końca seansu, gdyż nie ma żadnej sceny po napisach.
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!