HERE. Poza Czasem – czasem Zemeckisowi udaje się sztuka, a czasem nie. [RECENZJA FILMU]

Robert Zemeckis ponownie wziął się za „ckliwą” historię – tym razem, zamiast adaptacji klasycznej bajki dla dzieci czy poważnej historii mężczyzny w potrzasku, dostaliśmy wielowątkową, wielowarstwową i wieloramową opowieść osadzoną w jednym obrazie i w jednym miejscu. WŁAŚNIE TUTAJ.


Z tym obrazem czy kilkoma ramami wcale nie przesadzam. Recenzowane HERE. Poza Czasem jest filmem nietypowym, ponieważ akcja rozgrywa się faktycznie tylko w jednym miejscu, w jednej przestrzeni, za to historia jest rozciągnięta na… wiele milionów lat! Całość zaczyna się od nieruchomego widoku z kamery ulokowanej gdzieś na Ziemi – młodej Ziemi, dodajmy, bo dopiero co uformowanej i jeszcze wrzącej od wszędobylskiej, gotującej się lawy. I wtedy licznik zaczyna się rozkręcać, prezentując nam ewolucję tego miejsca: poprzez kiełkowanie i rozrost pierwszej roślinności, hasającą faunę z okresu jury i kredy, następnie przez epokę lodową i pojawienie się pierwszego człowieka, skończywszy na czasach teraźniejszych, tj. nowożytnych i współczesnych, włącznie z minionym rokiem. To właśnie końcówka XVIII wieku staje się tu kluczowa: jak się bowiem okazuje, kamera została zawieszona na kontynencie północnoamerykańskim – narodziny państwa Stany Zjednoczone i osiedlanie się kolonizatorów w tym miejscu dały początek fundamentom, na których został wybudowany TEN KONKRETNY dom.

Dom, który ostatecznie postawiono i wykończono w końcówce dziewiętnastego stulecia, dał schronienie, możliwość codziennego noclegu oraz rodzinne ciepło kilku pokoleniom, kilku różnym familiom. Jako że pod tym adresem przewinęło się sporo osób, jesteśmy świadkami licznych momentów z życia wziętych: narodzin dziecka i śmierci krewnych, przeprowadzek i wprowadzeń, radosnych chwil i wzlotów klanów, jak również świadomych decyzji czy niezależnych okoliczności, które mogą przesądzić o przyszłości rodziny i innych relacji międzyludzkich. Choć fabuła jest rozłożona w czasie i dotyczy wielu bohaterów, tak osią centralną jest wątek Richarda Younga (Tom Hanks) i jego dziewczyny, a następnie żony Margaret (Robin Wright). Ich historia jest najważniejsza ze wszystkich nie tylko z powodu nazwisk tej dwójki aktorów jako głównych ról na plakacie czy z racji największej liczby minut z metrażu im poświęconych, co również dlatego, że ich relacja małżeńska stanowi zwieńczenie (i zarazem pewne przesłanie) całego filmu.

Akcja osadzona tylko w jednym (i do tego ciasnym) miejscu nie jest niczym nowym ani oryginalnym w kinie – taki klasyk jak Dwunastu Gniewnych Ludzi jest doskonałym przykładem. Ale nawet tam kamera się poruszała, zmieniając ujęcia, ze zbliżeń i planów bliskich na [trochę] dalsze oraz z dalszych na bliskie. W HERE natomiast kamera stoi nieruchomo, jest zawieszona na stałe! Co więcej, już po kilkunastu, jeśli nie pierwszych kilku minutach filmu kadr nie jest jednolity – obraz z wnętrza domu, w miarę często, co jakiś czas jest przeplatywany ramkami ukazującymi ten sam punkt przestrzeni, tyle że z innego fragmentu czasu, roku akcji. Tym samym recenzowany dziś film ma nie tylko nieliniową, zaburzoną chronologię wydarzeń – niczym w Pulp Fiction czy u Nolana w Memento i Oppenheimerze – co również (i przede wszystkim) wielowarstwową opowieść: czy raczej kilka różnych opowieści prezentowanych w tym samym czasie ekranowym, za jednym zamachem. Coś jak kalejdoskop czy może bardziej wycinanka lub interaktywny komiks, tyle że z ruchomymi obrazami i dźwiękiem.

Przyznam, że z początku zabieg ten zdaje egzamin – raz, że forma intryguje, a dwa, iż takie rozwarstwienie potrafi momentami sprawić, by z większą uwagą i zaciekawieniem przyglądać się losom – równie nieoczywistym – bohaterów. (Nieoczywistym, bo jak film ukazuje – w myśl zasady efektu motyla – że z pozoru błaha czynność potrafi wpłynąć na innych nawet kilka dekad później). Czytając opinie w internecie przed seansem, natknąłem się na komentarz porównujący HERE do zmyślnej relacji na Instagramie. Fakt, obrazki na insta potrafią być kolorowe, przykuwające i nietuzinkowe w pozytywnym tego słowa znaczeniu – przykładem jest jedna krótka scena z lustrem w filmie, która powinna zachwycić osoby ceniące kinowe sztuczki czy po prostu zafiksowane na punkcie zwierciadeł. Jednak ta wielowarstwowość i wieloramowość bywa bronią obosieczną. Pierwszym i najistotniejszym zarzutem jest to, że jednak człowiek szybko zaczyna się gubić w tym wszystkim, kto kim jest i skąd (z jakiej epoki) pochodzi – namnożenie kilku linii czasowych w jednym momencie potrafi znużyć i wprowadzić mały chaos, przebodźcowując (przeciążając) widza. Dwa, postawienie salonu (wraz z oknem z widokiem na ulicę) za miejsce akcji filmu i punkt centralny kadru sprawia, że obraz Zemeckisa przypomina nie pełnoprawne dzieło kinowe, lecz sztukę teatralną. I żeby nie było, do spektakli naprawdę nic nie mam, bo to naprawdę świetna forma rozrywki (lub zadumy) – rozrywki, która jednak rządzi się swoimi prawami. O ile teatr (czy inne wszelakie występy na żywo na scenie) dopuszcza(ją) pewną interaktywność i zabawę z widzem, tak ta „teatralność” w recenzowanym filmie ogranicza aktorów, którzy stają na głowie i robią cokolwiek, byleby tylko przypadkiem nie spojrzeć w kamerę.

Monolith Films

A co do aktorów właśnie – tutaj nie mam większych zastrzeżeń. Trudno tu mówić o wyżynach gry aktorskiej, ale nie dostrzegłem też fałszerstwa czy po prostu słabego odegrania roli. Dotyczy to również głównej dwójki z obsady – legendarny i niezastąpiony Tom Hanks bywa uroczy i przekonujący; w ogóle to nie pierwsza jego współpraca z Robertem Zemeckisem (Forrest Gump, Cast Away – Poza Światem, Ekspres Polarny), jak i kooperacja (z) Robin Wright. Uwagi i pretensje za to mam do efektów specjalnych, które to poniekąd łączą się z grą aktorską – a mowa tu o cyfrowym odmładzaniu żywych aktorów. O ile Hanks (lat 68) na pierwszy rzut oka bywa autentyczny i przekonujący jako 18-latek, o tyle Wright (58) w roli licealistki już niekoniecznie. Ale aparycja to jedno, a behawiorystyka (behawioryzm) to drugie – niestety ruchy tej dwójki [aktorów] często zdradzają, że nie mamy już do czynienia z młodzieniaszkami. I kończąc temat efektów wizualnych/specjalnych – CGI, choć nie odtrąca, to nie stoi ono też na najwyższym poziomie. Widoki za oknem, a zwłaszcza fauna i flora zdradzają, iż to żaden film przyrodniczy z Krystyną Czubówną jako lektorką.

Przyznam, że mam mieszane uczucia wobec HERE. Poza Czasem. Z jednej strony bawiłem się całkiem dobrze, bo zabieg z tym nieliniowym i rozwarstwionym, rozproszonym czasem akcji bywa intrygujący, a Toma Hanksa (zwłaszcza z bujną, gęstą czupryną) naprawdę lubię. Doceniam też aktorstwo, miłą dla ucha muzykę Alana Silvestriego (to nie pierwsza współpraca tego kompozytora z reżyserem) oraz kilka pomysłowych zabiegów operatorsko-montażowych. (No, i jako historyk amator uwielbiam odnajdywać i łapać wtrącenia i smaczki dotyczące dawnych czasów, a takowych w tym dziele się trochę znajduje). Z drugiej strony, wielowątkowość fabuły rozmywa, wręcz gubi ostateczny morał płynący z filmu, kameralność [akcji] i statyczność [kamery] zaś mogą niejednego zniechęcić do pozostania w kinie / przed telewizorem do samego końca seansu. No i te dinozaury z początku projekcji… Śmiałem się, że mam do czynienia z sequelem Parku Jurajskiego lub spin-offem nieszczęsnego filmu 65 z Adamem Driverem. xD

Czy w takim razie mogę polecić ten blisko dwugodzinny film? Generalnie tak, bez większych oporów, zwłaszcza fanom Roberta Zemeckisa. Znawcy tego reżysera nie powinni być zaskoczeni, bo można tu dostrzec jego styl – odkrywanie przeszłości i manipulowanie czasem (Powrót do Przyszłości), życiowe dramaty zagubionych jednostek ludzkich (Forrest Gump), zabawy konwencją filmową i efektami (Kto Wrobił Królika Rogera) czy ciepłe, z pozytywnym przesłaniem kino familijne (Ekspres Polarny). Poleciłbym ten film jednak tylko na pojedynczy seans, na jeden raz, by zobaczyć z czystej ciekawości ten twór o domu jako świadku historii. Ta obrazkowa opowieść, choć oklepana i dość oczywista, miała jednak potencjał – została niestety zabita przez ciekawą, ale mało przystępną kompozycję wizualną. Podejrzewam, że HERE. Poza Czasem pozostanie wyłącznie przykładem kina eksperymentalnego niźli klasykiem Zemeckisa, jak jego filmy z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, do którego widzowie chętnie by powracali. Przerost formy nad treścią? Jak najbardziej!


 

Jak się podobał wpis? Kliknij na gwiazdkę, by ocenić!

Średnia ocen: 0 / 5. Łącznie oddanych głosów: 0

Ten wpis jeszcze nie ma oceny. Możesz być pierwszy!

By być na bieżąco z moimi wpisami, możesz mnie zaobserwować na poniższych social media. Dzięki z góry za wszelkie lajki, suby i followsy!

Rozumiem, że tekst był słaby… Co mógłbym poprawić?

Twoje propozycje/uwagi:

Powiązany wpis
Twój Vincent – recenzja
twój vincent recenzja

Gdyby miał okazję obejrzeć film o swojej twórczości i życiu, pewnie dałby sobie odciąć drugie ucho – byleby jeszcze bardziej Czytaj więcej

Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!
Udostępnij poprzez:

Zobacz także:

Comments are closed.