Recenzja tej części “Gliniarza” będzie inna od pozostałych, poprzednich – nie znajdzie się tu bowiem większa rewizja mych wrażeń.
Może i ekranowi partnerzy Axela Foleya są mu wierni, ale ci w świecie realnym już nie. Do każdej z poszczególnych odsłon kinowych kto inny pisał scenariusz i kto inny reżyserował całość. Zamiana nazwisk w połowie lat osiemdziesiątych przyniosła może niekoniecznie od razu wybitną, ale na pewno ciekawą i oryginalną zmianę wizerunku tak filmu, jak nawet głównego bohatera. Wraz z trzecią częścią, która premierę miała (niemal równe) 10 lat po debiucie oryginału – prócz kolejnej podmiany reżysera i scenarzystów – doczekaliśmy się także istotnej różnicy, jaką byli producenci wykonawczy. I być może ten fakt odbił się znacząco na kondycji recenzowanej dziś “trójki”. Ale po kolei.
Film zaczyna się dosyć niewinnie (w dwojaki sposób). Axel przygotowuje kolejną tajną akcję policyjną, która tym razem musi się udać: wszakże chodzi tylko o zatrzymanie szajki złodziei aut, którzy prowadzą może i legalnie – ale wykorzystując do swych nielegalnych czynów – warsztat samochodowy. Pech chciał, że w tym samym czasie inni przestępcy – mafiosi z krwi i kości, działający bez żadnych skrupułów, za to uzbrojeni po zęby – odbierają swoje zamówienie od mechaników-złodziejów, po czym ich bezlitośnie mordują. Nie dość, że plan Foleya spala na panewce, to jeszcze w wyniku nieudanej zasadzki ginie doskonale znany fanom serii inspektor Todd (w tej roli ponownie Gil Hill). Jak szybko ustala Axel, trop do morderców prowadzi do wesołego miasteczka położonego w samym sercu… — tak, zgadliście! — Beverly Hills. A jakżeby inaczej?!
Jak widać, mamy tutaj po raz kolejny (w zasadzie trzeci raz z rzędu) motyw prywatnego śledztwa, szukania sprawiedliwości oraz “wizerunkowej stolicy” słonecznej Kalifornii jako przyczyny udręki i kłopotów czarnoskórego gliniarza. Ten odgrzewany kotlet sam w sobie nie jest aż tak zły, gdyż, po pierwsze, użyto tu trochę innych “przypraw” względem poprzedników, a po drugie, stara formuła w lekko odświeżonym wydaniu sprawdziła się całkiem dobrze w Beverly Hills Cop II. Problem z trzecim Gliniarzem leży zatem zgoła gdzie indziej.
Pierwszym winowajcą jest ten nieszczęsny park rozrywki. Axel, zamiast poruszać się z punktu A do punktu B, potem z B do C i tak dalej, tak teraz 75% czasu spędza w wesołym miasteczku Wonder World. Owszem, głównego bohatera motywuje dorwanie morderców swojego szefa, dlatego jest zmuszony często wracać do parku; jednak obecność w tak zatłoczonym i głośnym miejscu jak to, przypominającym zresztą Disneyland, tłamsi potencjał komediowego, stand-upowego i kabaretowego, talentu Eddiego Murphy’ego – tym samym zmniejszając atrakcyjność filmu. Ciągły widok wesołego miasteczka z głośnymi bachorami i badziewnymi maskotkami jeszcze tylko bardziej umacnia pejoratywny wydźwięk, prowadząc do irytacji widza. A przynajmniej ja byłem rozdrażniony tym infantylnym, cukierkowatym otoczeniem, w którym przyszło Axelowi pracować – i to mimo zawarcia paru naprawdę efektownych i zapierających dech w piersiach scen, jak poważna usterka wariacji diabelskiego młyna czy jedna z atrakcji wewnątrz kompleksu, symulująca inwazję cybernetycznych kosmitów. Zacząłem się zastanawiać, skąd takie skupienie akcji w jednym miejscu jak ogromny lunapark… I z początku założyłem chęć usilnej promocji rodzinnej atrakcji, jednakże Wonder World – podobnie jak filmowy Wujek Dave, pomysłodawca i współwłaściciel wesołego miasteczka – funkcjonuje pod fikcyjną nazwą, będąc tak naprawdę parkiem rozrywki Paramount (obecnie znanym jako Californiaʼs Great America). Jestem skłonny więc twierdzić, że producentom zależało po prostu na dotarciu do szerszego grona widzów, licząc tym samym na większy zarobek – a konwencja kina familijnego może w takim planie pomóc. Cóż, mnie nie kupili; wręcz przeciwnie.
Paramount Plus
Drugi istotny zarzut mam wobec licznych dłużyzn. Choć recenzowany film trwa dokładnie godzinę 44 minuty, nie różniąc się znacznie od poprzednich odsłon w metrażu, to mógłby on moim zdaniem trwać zdecydowanie krócej. Pewne sceny, jak finałowe starcie z gangiem odpowiedzialnym za morderstwo Todda czy wspomniana już wcześniej sytuacja, kiedy Axel ratuje życie dzieci uwięzionych wysoko nad ziemią, są tak porozciągane, że niepotrzebnie wydłużają już i tak średnio udany seans. Najgorzej z nich wszystkich wypada scena prezentacji najnowszego dzieła Serge’a, jakim jest wielozadaniowa, multimedialna broń palna (sic!). I miło, że powrócił jeden z sympatyczniejszych i zabawniejszych bohaterów z oryginalnej odsłony, jednak rzeczony fragment filmu nie dość, że trwa grubo ponad dwie minuty, to jeszcze potrafi wywołać lekką żenadę… (Niestety, scena ta ma kluczowe znaczenie dla dalszej historii Axela – więc głupio byłoby też ją tak całkowicie pominąć). Karabin z funkcją odtwarzacza płyt CD, mikrofalówki i telefonu komórkowego? Może w latach dziewięćdziesiątych kogoś to śmieszyło…? – dziś już niekoniecznie.
Nawet gdyby ograniczyć do niezbędnego minimum obecność lunaparku oraz/albo wyrzucić/przemontować ujęcia tak, by cały film zmieszczono w półtorej godziny, to nadal pozostawałby trzeci, ostatni problem: niemal wyparowany humor. Może to złudne wrażenie, ale dla mnie Axel F. jakby zszedł na dalszy plan, jakby go było trochę mniej… Możliwe, że to moja niechęć wobec filmowego parku rozrywki przysłania występ Murphy’ego, a może faktycznie jest coś na rzeczy z tym humorem? Dodałbym tu jeszcze wątek romansowy, nieobecny w dwóch pierwszych częściach serii. I spoko, że twórcy chcieli rozbudować postać Foleya, czyniąc z niego kogoś więcej niż gliniarz, komik, przyjaciel i kobieciarz – tyle że z tego za bardzo nic nie wychodzi… Raz, jest tego naprawdę mało (w końcu nasz bohater ma misję do wykonania!), a dwa, umizgi kończą się na zalotnych spojrzeniach i próbie pocałunku. I niby w końcu Axel umawia się na randkę z Janice, pracownicą lunaparku (w tej roli Theresa Randle), ale między bohaterami nie czuć większej chemii. Serio, film nic by nie stracił na porzuceniu motywu miłosnego!
Netflix
Miałem nadzieję, że po latach polubię ten film – a jednak, znów się zawiodłem… I nie zrozumcie mnie źle: nie twierdzę bynajmniej, że to totalnie słaba, nieudana, fatalna produkcja. Znajdzie się tu kilka elementów, które można docenić – jak na przykład wprowadzenie do fabuły (z tym warsztatem), które się dobrze zapowiada, albo prowadzenie historii w [taki] sposób, by nakierować widza tak, ażeby ten nabrał podejrzeń wobec nie tych osób, co trzeba (tak, przyznaję: twisty fabularne są naprawdę ciekawe). Dynamiczne sekwencje (pościgi, strzelaniny, walki wręcz, ucieczki i akcje ratunkowe) mają w sobie na tyle dużo werwy, że one również potrafią przykuć uwagę, a i nawet nieliczne żarty czy inne zabiegi humorystyczne udały się twórcom (Beverly Hills Cop III, podobnie jak poprzednia część z 1987, również doczekała się małego cameo). Za mało tu jednak tego uroku Murphy’ego, który scalał i umacniał pozostałe elementy – ale co zrobić, skoro nie dość, że zabrakło jednego z dwóch znaczących przyjaciół Axela (Taggart przeszedł na emeryturę i wyjechał z żoną poza Beverly Hills), to jeszcze postawiono na drażniący lunapark i kiczowatą techniawę. Postanowiono zrobić z tego rozrywkowe kino familijne z zalążkami komedii romantycznej i elementami filmu sensacyjnego, zamiast pełnoprawnego, typowego buddy cop comedy action movie. I to się zemściło na twórcach tego dzieła.
Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!