Gliniarz z Beverly Hills – recenzja filmu

gliniarz z beverly hills recenzja

Dziś, blisko pół roku przed okrągłą rocznicą premiery oryginału, Netflix zaserwował nam czwartą część przygód zabawnego gliny. Nim jednak zabiorę się za seans „Axela F”, wpierw sprawdzę, jak po czterdziestu latach trzyma się pierwszy GLINIARZ Z BEVERLY HILLS.


Młody, niesforny tajniak policyjny z Detroit, Axel Foley (Eddie Murphy), po raz kolejny partaczy prowokację – i co gorsza, tę zorganizowaną na własną rękę, bez uprzedniej wiedzy i akceptacji swojego przełożonego, inspektora Todda (Gil Hill). Axel, wróciwszy zmęczony nieudaną akcją i zirytowany groźbami Todda, natrafia wieczorem na swojego dawnego kumpla, niejakiego Mikeya Tandino (James Russo), z którym wiele lat wcześniej prowadził niekoniecznie uczciwe życie. Spotkanie partnerów z czasów wspólnych włamań i kradzieży nie trwa jednak długo – Tandino ginie, a trop do jego zabójców prowadzi do Beverly Hills. Axel, pod pozorem urlopu, postanawia udać się do słonecznej Kalifornii, by rozwikłać zagadkę śmierci przyjaciela.

Co pierwsze rzuca się w oczy (i uszy) w samym sercu aktu pierwszego, to dramaturgia, wręcz – nomen omen – śmiertelna powaga. Wątek brutalnego morderstwa kumpla Axela przypomina raczej pełnoprawny dramat, niż lekką komedię o policjantach, natomiast niespieszne tempo akcji przywołuje skojarzenia z thrillerami i kryminałami. To właśnie obie wspomniane kwestie sprawiały, że te kilkanaście lat temu – pierwszy raz widząc film z roku 1984 (i mając za sobą już dawno seanse sequelów!) – nieprzychylnie patrzyłem na recenzowany dziś obraz.

Teraz jednak bardziej doceniam dzieło Dona Simpsona i Jerry’ego Bruckheimera. I nie tylko dlatego, że wraz z każdą minutą film się rozkręca – tak w warstwie komediowej, jak i akcyjnej. To całkiem znośny obraz tego, jak od procedur i przepisów prawa często ważniejsza jest przyjaźń, wierność i lojalność, zaś podręcznikowa praca funkcjonariuszy nieraz wymyka się zwykłej intuicji i przeczuciu zawodowca. Ładne widoki, szybkie pościgi, dziesiątki wystrzelonych pocisków i popisy Murphy’ego na ekranie – to tylko dodatek, mający urozmaicić przesłanie płynące z fabuły. Przemiana bohaterów jeszcze tylko bardziej umacnia warstwę moralizatorską; a co do morderstwa popełnionego na przyjacielu Foleya, to teraz jestem skłonny twierdzić, że nie była to najgorsza decyzja scenariuszowa – zbrodnia motywuje bowiem tytułowego bohatera do prowadzenia prywatnego śledztwa, widzowi pozwala zaś mocniej sympatyzować się z postacią Eddiego.

gliniarz z beverly hills recenzja
Paramount Pictures @IMDb

Moje pochwały za decyzje scenariuszowe i aktorstwo to jedno, ale realizacja (post)produkcyjna to drugie i w tej kwestii mam już więcej zastrzeżeń. Po pierwsze: w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych filmowcy od kina akcji mieli chyba jakiś fetysz dotyczący stłuczek, kraks samochodowych… Nie inaczej jest z Gliniarzem: już po pierwszych minutach filmu widzimy, jak przestępcy uciekają przed stróżami prawa, przy okazji demolując stojące im na drodze samochody i inne obiekty. I okej, wiem, że to miało przykuć uwagę widza (i zapewne jednocześnie przyćmić stojącą tuż za rogiem dłużyznę aktu pierwszego), ale… hej, ja chcę oglądać wygłupy i słyszeć chichoty Murphy’ego!

Drugie największe zastrzeżenie mam odnośnie montażu dźwięku, zwłaszcza umieszczenia i głośności ścieżki dźwiękowej. Niemal w każdej minucie słychać jakąś muzykę – i nie ma znaczenia, co w danej chwili dzieje się na ekranie! Nie wiem, czy twórcy chcieli coś zatuszować, czy tak usilnie wypromować kawałek Axel F Harolda Faltermeyera, ale przez to upakowanie muzyką nie zawsze mogłem się skupić na wnikliwym seansie – nawet w czasie dialogów atakuje głośny utwór! W tej kwestii bym mocno popracował, skupiając się na jakości, a nie ilości soundtracku. (Ale – żeby nie było – doceniam jak najbardziej motyw przewodni filmu, zremiksowany 20 lat później przez Crazy Froga).

Pierwszy Gliniarz z Beverly Hills jako dramat sprawdza się poprawnie, a jako komedia i akcyjniak – już nieco lepiej. Mimo to zestarzał się całkiem godnie, a ja po wielu latach zacząłem doceniać ten tytuł, wobec którego wcześniej miałem mieszane uczucia. Jeżeli tylko przebrniecie przez pierwsze trzydzieści, czterdzieści pięć minut filmu, to powinniście być zadowoleni z seansu.


OCENA: 7 / 10


Jak się podobał wpis? Kliknij na gwiazdkę, by ocenić!

Średnia ocen: 0 / 5. Łącznie oddanych głosów: 0

Ten wpis jeszcze nie ma oceny. Możesz być pierwszy!

By być na bieżąco z moimi wpisami, możesz mnie zaobserwować na poniższych social media. Dzięki z góry za wszelkie lajki, suby i followsy!

Rozumiem, że tekst był słaby… Co mógłbym poprawić?

Twoje propozycje/uwagi:

Powiązany wpis
Twój Vincent – recenzja
twój vincent recenzja

Gdyby miał okazję obejrzeć film o swojej twórczości i życiu, pewnie dałby sobie odciąć drugie ucho – byleby jeszcze bardziej Czytaj więcej

Skomentuj ten wpis za pomocą fejsbukowego konta!
Udostępnij poprzez:

Zobacz także:

Comments are closed.