Martini na Jamajce, czyli niełatwe początki Agenta 007 – recenzja filmu Doktor No

Nazywam się Bednarski. Przemysław Bednarski. I opowiem wam, dlaczego pierwszy film o Jamesie Bondzie mógł się nie udać i nie spłodzić kolejnych odsłon.


Kiedy na przełomie lat 50. i 60. w księgarniach triumfy święciła literacka seria o pewnym agencie działającym w tajnej służbie Jej Królewskiej Mości, Harry Saltzman i Albert R. Broccoli postanowili przenieść przygody Bonda na ekrany kin. Wykupienie praw do ekranizacji od Fleminga okazało się łatwe, ale zrealizowanie samego dzieła – już niekoniecznie. Kiedy wreszcie znalazła się odważna wytwórnia, gotowa sfinansować ”zbyt brytyjski” i ”nacechowany seksualnie” film, to kłopoty pojawiły się przy wyborze reżysera i aktorów, sfinalizowaniu scenariusza oraz zatrudnieniu ekipy technicznej. A to wszystko w cieniu wąskiego budżetu, ściśniętego niczym szyja ofiary pod naporem garoty.

Niedofinansowanie widać i słychać już na samym początku. Po ikonicznej sekwencji z gwintowaną lufą, oglądamy migające… kolorowe kropki i kwadraty. (Wraz z nazwiskami twórców i innymi napisami). Zaraz po tej “wdzięcznej” animacji, na ekranie tańcują (również kolorowe) sylwetki kilku osób; a jeszcze po tym ukazuje się naszym oczom błądzące po omacku trio ślepców (o dziwo wypełnione czernią – choć nadal na, a jakże, barwnym tle). Nie dość, że – mając tym bardziej w pamięci animacje startowe z kolejnych Bondów – wygląda to wszystko ubogo, to jeszcze nijak ma się to do ogólnej tematyki filmu: na podstawie tego trójdzielnego wprowadzenia serio w ogóle bym nie pomyślał, że zaczynam oglądać szpiegowski film. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że te trzy minisekwencje następują po sobie od razu, tj. z nienaturalnym przeskokiem oraz bez płynnego, nieburzącego percepcji przejścia muzyki (w ciągu dwóch i pół minuty słyszymy trzy całkiem osobne, różniące się gatunkowo utwory!).

W ogóle montażowo cały obraz kuleje – czy raczej obraz i dźwięk kuleją, bo strona audialna też kłuje w oczy uszy. Kwestie dialogowe może są słyszalne, ale niektóre z nich i tak za ciche – a muzyka za to zbyt głośna, atakując znienacka bębenki widza. Co więcej, chyba co drugą czy trzecią scenę słyszymy słynną nutę, charakterystyczną dla całej serii – tak jakby twórcy chcieli się upewnić, że na pewno oglądamy właśnie przygody Agenta 007. Ja naprawdę lubię James Bond Theme Johna Barry’ego i zapewne wiele osób uwielbia tę melodię, ale to nie powód, by wciskać ją gdzie się tylko da! Momenty względnej ciszy są tutaj rzadkością, zwłaszcza w pierwszej połowie; dopiero druga połówka filmu jest pod względem dźwięku i muzyki spokojniejsza – i w zasadzie mogę powiedzieć, że właśnie te końcowe fragmenty się łatwiej i przyjemniej ogląda (przynajmniej z początku). Ponadto wprawne, fachowe oko dostrzeże także trochę błędów i wpadek montażowych (jeśli chodzi o obraz), jak również nie najlepsze decyzje dotyczące oświetlania planów.

Żeby jednak nie było, że tylko narzekam, mogę pochwalić stronę fabularną Doktora No i ogólnie jego klimat. Pierwsza misja Bonda na wielkim ekranie i w kolorze to śledztwo ws. ataku na tajną placówkę brytyjskiego wywiadu na Jamajce. W czasie badania zbrodni, Agent 007 poznaje tajniaków z CIA, ucieka przed zamachowcami oraz napotyka półroznegliżowane kobiety. I jasne, scenariusz zawiera parę głupotek, a druga połowa filmu – o której pisałem już, pochwalając ją za to, że nie eksponuje i nie atakuje tak bezpardonowo bondowskim motywem muzycznym – mimo że (właśnie) spokojniejsza, wydaje się za to trochę rozwleczona (niektóre sceny można by skrócić, a nawet spokojnie wyrzucić); jednak w tym wszystkim szpiegowska atmosfera zdaje egzamin. Bowiem recenzowany tu tytuł faktycznie przypomina stare, sprawdzone kino detektywistyczne, a nie sensacyjne filmy akcji, jak można spokojnie określić dalsze części tej kultowej serii. Raz, że wynika to z samego scenariusza (tutaj Bond musi polegać na swoim waltherze, sile fizycznej oraz sprycie, a nie na żadnych dziwnych gadżetach), a dwa, to zasługa reżyserii i stylu prowadzenia historii. Całej aury tajemniczości dodają niespiesznie rozwiązywane przez bohaterów tajemnice oraz tytułowy złoczyńca (w tej roli Joseph Wiseman). Obok Blofelda w wersji z 1967 roku (Żyje Się Tylko Dwa Razy), to najlepszy, najmroczniejszy i najbardziej przerażający antagonista z ery Connery’ego.

Oczywiście to, że Doktor No to rasowe, klasyczne kino detektywistyczne, nie oznacza, że omawiany film znacznie odbiega od pozostałych (późniejszych) odsłon cyklu, nie posiadając charakterystycznych wizytówek serii. Oprócz wspomnianego wcześniej ujęcia z wnętrza lufy, pierwszy Bond zawiera m.in. kultowy cytat z przedstawieniem się z imienia i nazwiska Agenta 007, smoking z czarną muszką, wstrząśniętą – nie zmieszaną – wódkę martini, amerykańskiego kolegę po fachu Feliksa Leitera oraz pannę Moneypenny i inne urocze kobiety, z którymi brytyjski szpieg flirtuje i zaciąga do łóżka. O “bondyzmie” decyduje oczywiście również sam Bond: 32-letni Sean Connery jest idealny do tej roli; nie sposób wyczuć jakiejkolwiek nutki fałszu w jego grze, wszystko jest autentyczne i przekonujące. (Pozostali aktorzy również się spisali; to chyba zresztą najjaśniejszy punkt tego filmu).

Doktor No wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony widać i słychać tutaj pewne niedociągnięcia, spowodowane głównie niskim budżetem, złe decyzje montażowe/postprodukcyjne oraz niepewną rękę reżysera Terence’a Younga (Doczekać Zmroku). To również najkrótszy, nie licząc 007 Quantum of Solace, Bond w historii – trwa dokładnie 7 kwadransów (każda kolejna część wynosiła mniej więcej dwie godziny, z przewagą opcji więcej) – a mimo tego, im bliżej końca, tym bardziej seans się dłuży, mogąc powodować zniecierpliwienie. Jednak z drugiej strony gra aktorska, ścieżka dźwiękowa autorstwa Monty’ego Normana oraz piękne widoki Kingston rekompensują niedociągnięcia. Rekompensuje również cała historia, która potrafi wciągnąć i zaangażować emocjonalnie widza, a sam reżyser zrehabilitował się rok później, tworząc przepiękne Pozdrowienia z Rosji. Sam [omawiany tu] film również moim zdaniem wypada lepiej niż przeciętny Goldfinger, słaba Operacja Piorun oraz tragiczne Diamenty Są Wieczne – mimo że te były tworzone z większą pieczołowitością i profesjonalizmem (oraz przy znacznie większych budżetach). A bardziej skrótowo: jak na pierwszy film z Jamesem Bondem mogło być lepiej, ale i tak nie jest źle, całkiem wysoko wybijając się na tle nie tylko serii z Connerym, ale i całego kinowego uniwersum 007 w ogóle.


Doktor No oraz wszystkie pozostałe filmy (w tym te nieoficjalne) z Jamsem Bondem od jutra dostępne w HBO GO.

PS Czemu tak akcentowałem, że to pierwsze przygody Agenta 007 na EKRANACH KIN oraz w KOLORZE? Bo James Bond zadebiutował już w roku 1954 (!!) w ramach telewizyjnej serii Climax! stacji CBS. Blisko godzinny, czarno-biały odcinek pt. „Casino Royale” stanowi ekranizację książki o tej samej nazwie, wydanej ledwie rok wcześniej. Brytyjskiego agenta zagrał wówczas Barry Nelson (Komedia Ludzka, Lśnienie).


Udostępnij poprzez:

Zobacz także:

Comments are closed.